27 maja 2012

37. Formacja Kopcących Mioteł


(2 stycznia 2009)

     James przeszedł pod portretem Grubej Damy. Było już grubo po północy; czuł, że powinien położyć się spać, popołudniu czeka go przecież ważny mecz, jednak wcale nie miał na to ochoty. Za pomocą różdżki rozpalił ogień w kominku, a sam usiadł na fotelu przed nim i wpatrywał się w płomienie liżące suche drewno.
 - No wreszcie, Rogasiu - usłyszał za sobą senny głos Łapy. - Już myślałem, że pożarł cię jakiś agresywny nocnik. Coś ty robił tyle czasu?
     Z cienia Pokoju Wspólnego wyłoniły się trzy postacie - Syriusz, Remus i Peter.
 - Lily też czekała - powiedział Remus. - Ale zasnęła na stoliku, więc przenieśliśmy ją do naszego dormitorium. Oczywiście użyliśmy lewitacji, nie braliśmy tego jeszcze, ale przejrzałem książki do owutemów - dodał szybko, widząc spojrzenie Rogacza.
 - Zapomnij jak najszybciej o tym zwierciadle, James - powiedział Łapa szybko, jakby za chwilę miało zabraknąć mu odwagi, a James stwierdził, że od lat nie słyszał, by mówił tak poważnie. - I to jak najszybciej.
 - Skąd wiesz, gdzie byłem?
 - Z Mapy - wtrącił Lunatyk. - Cokolwiek Dumbledore ci powiedział, miał całkowitą rację. Ain Eingarp jest ostatnią rzeczą, jakiej ci teraz potrzeba, James.
     Rogacza zalała fala wdzięczności i wściekłości. Mózg kipiał ze złości, bo co oni sobie myślą, śledząc każdy jego krok na mapie? Czy nie jest już dorosły? Czy nie potrafi sam o siebie zadbać? Serce natomiast wykonywało dziwny taniec radości. Czuło bliskość trzech innych serc, bijących identycznym rytmem co jego, wypełnionych po brzegi troską.
     Głuchą ciszę przerwał odgłos chrapania Glizdogona.
 - Peter ma rację, już późno - rzekł James powstrzymując się od wybuchnięcia śmiechem, a przy okazji rąbnięcia czymś w Syriusza i Remusa.
 - Wrócimy do tej rozmowy - zapowiedział Lupin.
     Rogacz długo nie mógł zasnąć. Leżał na boku wpatrując się w Lily, jej rude włosy rozrzucone na poduszce i powieki zasłaniające niesamowicie zielone oczy. Słuchał jej lekkiego oddechu i równego bicia serca. Spała jak zaczarowany anioł, który wśród ludzkości na ziemi zgubił swoją złotą aureolkę.
     Z tego wszystkiego nie zauważył, że skoro nie słyszy zwykłego pochrapywania Syriusza z łóżka obok, nie on jeden jeszcze nie śpi.

~*~

     Wielka Sala wrzała od podnieconych szeptów, na temat dzisiejszego, pierwszego w tym sezonie Meczu Quidditcha, który miał się odbyć po południu. Od samego rana czuć było gorączkową atmosferę, nie tylko Gryfonów i Ślizgonów, którzy ze sobą rywalizowali, ale całej szkoły. Obrazy dyskutowały w swoich ramach o rzekomym wyniku, duchy przechadzały się korytarzami, pytając uczniów o faworytów, a nawet gargulce strzegące wejścia do Pokoju Nauczycielskiego z przejęciem rozprawiały o tłuczkach i kaflach.
     James Potter, kapitan drużyny Gryffindoru, wszedł na śniadanie do Wielkiej Sali witany oklaskami swojego domu, Puchonów i Krukonów, oraz gwizdami i śmiechami dochodzącymi ze stołu Slytherinu. Nie tracąc pogody ducha, powiedział z uśmiechem:
 - Gwizdaj, gwizdaj Looy. Póki jeszcze masz czym...
     Wśród ogólnego rozbawienia usiadł przy stole Gryfonów i spojrzał do góry, na sklepienie Wielkiej Sali, odsłaniającej niebo.
 - Wyśmienita pogoda na mecz! - szepnął w stronę Łapy, który walczył na talerzu ze swoim bekonem. - Lepszej nie można było sobie zamówić!
 - Jak reszta drużyny? W porządku? - spytał Remus znad książki.
     Rogacz obejrzał się. Pałkarze Gryfonów, Archie i Ernie, siedzieli nieopodal radośnie dyskutując o meczu, nieco dalej ścigający zajadali się tostami.
 - Taak, raczej tak - odpowiedział z uśmiechem.
 - Chodźcie już - upomniał się Peter. - Za pięć minut zaczyna się zielarstwo.
     Lekcje w tym dniu mijały uczniom wyjątkowo szybko. Po zielarstwie Gryfoni udali się do klasy Zaklęć profesora Flitwicka, gdzie próbowali zmusić miotły i łopatki do sprzątania. Syriusz potraktował swoją tak nieczule, że ta walnęła go w nos.
     Ostatnią w tym dniu lekcją, nieco skróconą z powodu meczu, było wróżbiarstwo - jeden z najmniej lubianych przedmiotów przez Huncwotów. Wszyscy zgodnie twierdzili, że profesor Kasandra Trelawney miała swój dzień. Przepowiedziała śmierć całej drużynie Gryffindoru, a Remusowi oblanie trzech czwartych egzaminów z owutemów.


     Parę minut przed godziną 15:00 trybuny boiska do quidditcha zaczęły się zapełniać. W szatni, gdzie znajdowała się teraz cała drużyna, by wysłuchać ostatnich przed meczem słów kapitana, słychać było dobrze tupot setki butów i podniecone głosy uczniów. Siódemka Gryfonów, ubrana już w szkarłatne szaty siedziała na ławce ściskając uporczywie swoje drogocenne miotły.
 - Oszczędzę was trochę i nie będę zamęczał was zawiłymi wykresami taktyk, co miał w zwyczaju nasz kochany Marcus Glannt - powiedział Rogacz wspominając poprzedniego kapitana, co inni powitali z oklaskami. - Za to muszę was ostrzec. Ślizgoni nie będą grali fair, to nie leży w ich naturze. Uważam, że jesteśmy świetnie przygotowani i wygramy ten mecz uczciwie. Trzymam za każdego kciuki.
     Cała siódemka ułożyła dłonie na ręce Jamesa i z uśmiechami wykrzyknęli: "Do Boju Gryffindor!".  Kiedy Rogacz usłyszał gwizdek pani Hooch z boiska, dodał tylko:
 - Już czas.
     Wyszli z szatni uśmiechnięci. Trybuny wrzały, tu i ówdzie powiewały flagi Gryffindoru z wielkim lwem na czerwonym tle, były też różne transparenty, ale nikt z drużyny nie miał czasu by przeczytać, co jest tam napisane.
 - Proszę podać sobie dłonie! - powiedziała pani Hooch zwracając się do kapitanów. James Potter i Bryan Looy uścisnęli swoje dłonie z krzywymi uśmiechami, miażdżąc sobie nawzajem palce.
 - Na miotły! - krzyknęła znów pani Hooch. - Trzy... dwa... jeden...
 - I ruszyli! - usłyszeli wrzask komentatora meczu. Był to Brandon Heels, Puchon z piątej klasy. - Tegoroczny skład drużyny Gryffindoru naprawdę zachwyca! Trzech świetnych ścigających: Sarah Marley, Natalie Spinnet i Alex Wood, pałkarze bez zmian: Archie McTroy i Ernie Passat, obrońca Syriusz Black, mógł wykazać się już w poprzednim sezonie i oczywiście najlepszy szukający w dziejach Hogwartu, a jednocześnie kapitan drużyny: James Potter!
     Przez trybuny przelały się odgłosy wiwatów i wrzasków.
 - W Slytherinie zaszły drobne zmiany, kapitan: Bryan Looy z szóstego roku, to była prawdziwa niespodzianka, szukający Regulus Black, pałkarze: Kevin Doot i Max Vitenberg, oraz trzech ścigających: Dolores Night, Marcus Send i Chris White.
     Podczas gdy komentator wymieniał skład poszczególnych drużyn, gra nabrała już właściwego tempa. Gryfoni grali na bardzo wysokim poziomie, co szybko zauważyli Ślizgoni, wprowadzając pewnego rodzaju rzeź. Dwa razy rozbili ich godny podziwu szyk, a pałkarze pozbyli się wszelkich ograniczeń. Po dziesięciu minutach gry, Gryffindor prowadził trzydzieści do zera.
 - Plotki chodzące po szkole się sprawdziły! - wrzeszczał Brandon. - Drużyna Gryfonów ma znakomity skład! Najlepszy od jakichś... dwudziestu lat! Nathalie znów okiwała Looy'a i... tak! Czterdzieści do zera dla Gryfonów!
     Tysiąc wiwatów i oklasków, oraz pojedyncze gwizdy ogarnęły stadion.
     Z upływem czasu gra stawała się jeszcze bardziej brutalna. Pałkarze Slytherinu walili pałkami w co popadnie, nieważne czy był to tłuczek, czy głowa któregoś z zawodników. James szybował nad trybunami szukając Złotego Znicza, obawiał się, że jeśli nie złapie go dość szybko, cała siódemka wyląduje w Skrzydle Szpitalnym z różnego typu obrażeniami. Przy punktacji czterdzieści do zera, Ślizgoni wpadli w szał. Doot sfaulował właśnie ścigającą Marley, Gryfoni zyskali rzut karny, podczas gdy kapitan Slytherinu mówił coś do swojej drużyny przyciszonym głosem. Rogacz miał złe przeczucia.
     Wznowiono grę. Przeciwnicy zdawali się grać spokojniej, bardziej w obronie, niż w ataku, co bardzo zaniepokoiło Jamesa. Jego najgorsze przypuszczenia sprawdziły się chwilę później.
     Na znak Looy'a, z różdżek szóstki Ślizgonów wystrzeliły złote iskry, zatrzymując się na miotłach szóstki Gryfonów. Te natychmiast stanęły w płomieniach. Jednak to nie były te zwyczajne płomienie, które tliły się w kominku na Wieży Gryffindoru, Rogacz po raz pierwszy w życiu widział coś takiego. Były barwy żółto - czerwonej i lizały miotły niezależnie od wiatru, jakby go w ogóle nie było. Ślizgoni wykorzystali moment, gdy Gryfoni próbowali zgasić płomienie wodą z różdżki i strzelili parę goli.
     James dostał furii.
 - Niech pani przerwie grę! - krzyknął podlatując do pani Hooch. - Pani widzi co tu się dzieje?! Niech pani zagwiżdże w tej cholerny gwizdek! - nalegał. Jego miotła jeszcze była w całości.
 - Nie mogę, Potter! - odparła ze złością. - Nie ma tego w regulaminie! Nikt nie zaznaczył sytuacji, w której komuś zacznie palić się miotła!
     Rogacz odwrócił się i już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, kiedy zaraz za środkową pętlą dostrzegł tak znajomy, złoty błysk. Nie wiele myśląc poszybował w jej kierunku, zręcznie omijając wysyłane ku niemu tłuczki. Po chwili towarzyszył mu chłopak w zielonej szacie, ale ku zdziwieniu Rogacza, nie był to Regulus Black. Leciał bok w bok z kapitanem Ślizgonów, Looy'em.
 - Coś wam się fajcą miotły, co nie Potter? - wycedził rechocząc.
 - Módl się żeby to zaraz nie była twoja głowa, Looy.
     Bryan wyciągnął różdżkę. Rogacz był pewny, że jego miotła zaraz stanie w płomieniach i po części się nie mylił. W chwili kiedy płomienie zaczęły lizać jego Srebrną Gwiazdę, Looy skierował różdżką na jego rękę i przejechał nią od nadgarstka po łokieć.
     James aż syknął z bólu. W jego prawej ręce była głęboka rana, z której sporym potokiem ciekła krew. Ta sekunda wystarczyła, żeby Złoty Znicz zniknął mu z oczu. Tylko Łapa zauważył tę "drobną" kontuzję.
 - Rogacz, przerwij grę! - wrzasnął.
 - NIE! Poradzę sobie, broń za wszelką cenę pętli!
     Miotły dalej się paliły, ręka kapitana Gryfonów dalej krwawiła, a Ślizgoni w zabójczym tempie odrabiali straty. Doszli już do remisu, kiedy wreszcie Rogacz znów go zobaczył.
     Leciał tuż nad ziemią, powoli, jakby i on doznał kontuzji. James znów poczuł to podniecenie, to dziwne uczucie towarzyszące szukającemu, kiedy wie, że znicz już jest jego. Prowadził miotłę lewą ręką, prawą przyciskał do piersi, jak najcenniejszy skarb. Nie liczył się dym, który zostawiała za sobą Srebrna Gwiazda, ani ból bijący z rany. Nie słyszał głosu Brandona, który krzyczał coś podobnego do "Zobaczcie! Potter zobaczył znicza!".  Był coraz bliżej i bliżej. Oczy utkwione w maleńkiej piłeczce trzepoczącej skrzydełkami w rozpaczy. Wyciągnął zdrową rękę przed siebie. Nie prowadził miotły, wiedział, że jeden ruch znicza i znów mu umknie. Ale nie, on już mu nie da uciec. Parę centymetrów... Już prawie, tak niewiele potrzeba...
     Znicz zrobił nurka w dół, a James razem z nim. Trzymał znicza w lewej ręce, ale łapiąc go zsunął się z miotły. Nie był wysoko, ale lot trwał zaskakująco długo. Gruchnął na ziemię, a jego Srebrna Gwiazda, nieco spopielona, tuż obok niego. Podniósł w górę rękę, pokazując wszystkim Znicza.
 - James Potter złapał Złotego Znicza! Gryffindor wygrał! Dwieście do pięćdziesięciu! HURAAA!!! - wrzeszczał komentator.
     Tłum podbiegł do Rogacza z uśmiechami na twarzach. Jego rana wciąż krwawiła, ale nie dał zaprowadzić się do Skrzydła Szpitalnego. W jego ręce dalej szamotał się Złoty Znicz.
 - Zadowolony, Potter? - burknął Looy, opierając się o swoją miotłę. Stał z całą swoją drużyną, patrząc na Gryfonów jak bazyliszek.
 - Bardzo. W przeciwieństwie do was.
 - My potrafimy wygrać w najgorszych warunkach - dodał Alex.
 - To był pokaz Formacji Kopcących Mioteł - dopowiedział Syriusz. - Damy wam promocje, dwadzieścia procent zniżki i kopa w dupę gratis.
     Dalsze słowa Ślizgonów utonęły w śmiechach i wiwatach na cześć Gryfonów.
 - Chodźcie do Pokoju Wspólnego! - zawołała Natalie. - Zdaje się, że czeka na nas niezła impreza!
     A przez boisko do Jamesa biegła już Lily, z czerwono - żółtym szalikiem owiniętym wokół szyi i małą flagą Gryffindoru trzepoczącą na wietrze.


_________________________
Dla Kariny,
za uratowanie w najgorszym momencie.

1 komentarz: