(9 października 2010)
Lord Voldemort siedział samotnie przed długim, drewnianym stołem, stukając palcem w blat. Dookoła panowała ciemność, tylko w kominku tliła się mała iskierka ognia. U jego nóg wił się ogromny wąż, sycząc znacząco, chcąc zwrócić na siebie uwagę, ale Czarny Pan myślami był daleko, daleko stąd.
Osiągnął już tak wiele, a wciąż nie to, czego najbardziej pragnął. Tak naprawdę już był nieoficjalnym władcą całego świata czarodziejów - największy, najpotężniejszy; jego imię budziło tak wielki strach, że ludzie bali się je głośno wymawiać. Siał zniszczenie, jego postać oznaczała Śmierć, drżeli przed nim ci, którzy wcześniej nie mieli sobie równych. Porządkował magiczny świat, dokonywał swego rodzaju selekcji, oczyszczał istnienie z niepotrzebnego chłamu i szlamu; był przy tym jednak taki dobry, taki wspaniałomyślny - dawał przecież możliwość wyboru, wstąpisz w moje szeregi, lub zginiesz. Potrzebował ludzi magicznych, więc każda śmierć czarodzieja była dla niego konieczną stratą... pod warunkiem, że w żyłach owego czarodzieja lub czarownicy płynęła czysta, szlachetna krew.
Lord Voldemort nienawidził mugoli oraz wszelkiego z nimi pokrewieństwa. Wychowany w mugolskim domu dziecka, tego nauczył się najlepiej. Bardzo rzadko wracał do czasów swojego dzieciństwa, wtedy, kiedy nie wiedział jeszcze jak jest potężny, jak jest wielki. Tam nauczył się zadawać ból, patrzeć na czyjeś cierpienie i czerpać z niego radość. A potem w jego życiu pojawił się Dumbledore, który wprowadził go do magicznego świata, wyjechał do Hogwartu, gdzie przez siedem lat wkładał wiele pracy i wysiłku, dzięki czemu dziś stał się niezwyciężony. Podczas gdy inni, naiwni, wychwalali wszechobecną miłość, której przecież na tym świecie nie ma, on delektował się bólem i cierpieniem.
Jakże przedziwny był umysł człowieka! On, przed którym żaden człowiek nie mógł kłamać, znał dobrze wszelkie ludzkie tajemnice swoich ofiar. Dużo czasu zajęło mu opanowanie do perfekcji sztuki legilimencji i oklumencji, ale teraz stanowiło to niezbędny fundament. Dzięki temu miał dostęp do każdego zakamarku ludzkiego umysłu, a także do wspomnień, co wspaniałomyślnie wykorzystywał. Czarodzieje tracili zmysły, kiedy on wytwarzał w ich głowie fałszywe wizje.
Ah, tak daleko już zaszedł!
A ostatnio jego droga usłana jest sukcesami. Przejął całkowitą kontrolę nad Ministerstwem Magii, z każdym dniem w jego szeregach pojawia się więcej zwolenników - nie ważne, czy trzyma ich uwielbienie, czy strach, rozbił Kwaterę Główną Zakonu Feniksa i zniszczył paru jego członków, chociaż sam Zakon dalej próbuje nieudolnie działać.
Albus Dumbledore...
Tylko on i paru podległych mu głupców próbuje jeszcze stanąć na jego drodze. Ale już niedługo, już niedługo... Kiedy tylko osiągnie swój cel, kiedy urzeczywistni to, o czym inni nie śmią marzyć, stanie się jeszcze bardziej potężny, jeszcze bardziej wielki. Niezwyciężony i niepokonany. Bo to on, Lord Voldemort, doszedł tam, gdzie pozostali nie śmieli się zagłębiać. Poznał tajemnice magii, tej najstraszniejszej magii, która przyniosła mu władzę; teraz wystarczy tylko trochę czasu, a będzie na tyle potężny, by zmierzyć się nawet ze słynnym Albusem Dumbledore'm i upokorzyć go przed całym światem czarodziejów, zabić go, skończyć jego istnienie raz na zawsze.
Tak naprawdę nikt oprócz niego nie jest świadomy, jak daleko już zaszedł. Nieśmiertelność jest blisko, horkruksy są ukryte i dobrze strzeżone, a mimo wszystko wciąż jest ich mało, mało, mało. Potrzeba więcej - dla pewności, dla potęgi. A wtedy już nikt go nie zniszczy, bo nie będzie miał sobie równych; nikt nie domyśli się, że mógł dojść tak daleko i tak sumiennie realizować swój dawno obrany cel.
Czarny Pan zaśmiał się ochryple sam do siebie. Ogromny wąż u jego stóp zasyczał przeciągle.
- Nie martw się, Nagini - powiedział Lord Voldemort. - Niedługo i ciebie czeka nagroda.
~*~
- Przykro mi, Syriuszu - powiedział Dumbledore.
Siedzieli przy drewnianym, wyszorowanym stole w małym, opuszczonym domku pod Londynem, gdzie dziś wieczorem odbywało się małe zebranie Zakonu Feniksa. Uczestniczyli w nim tylko niektórzy z członków Zakonu: Syriusz Black, Peter Pettigrew, James i Lily Potter, Minerwa McGonagall, Szalonooki Moody, Frank i Alicja Longbottom oraz Mundungus Fletcher.
- Naprawdę? - odparł Łapa. - Mnie tam wcale nie jest przykro.
- Syriuszu - szepnęła Lily ostrym tonem.
Łapa zaśmiał się krótko.
- Pani wybaczy, pani Potter, ale nie potrafię wywołać w sobie żalu. Nie miałem matki od dobrych kilku lat, przestała nią być niedługo po tym, gdy Tiara przydzieliła mnie do Gryffindoru. Teraz jest o tyle inaczej, że przestała zatruwać życie również innym.
- Ostatnie tygodnie życia Walburgii Black były bardzo ciężkie - wtrącił dyrektor Hogwartu. - Zdaje się, że powodem jej śmierci było... szaleństwo.
- Ta kobieta od zawsze była szalona w negatywnym znaczeniu.
- Syriuszu! - oburzyła się Alicja. - Nie znasz tego powiedzenia, że o zmarłych albo mówi się dobrze, albo nie mówi się wcale?
Łapa pokręcił głową z lekkim uśmiechem na ustach.
Nie potrafił wywołać w sobie smutku, przygnębienia, żalu. Wręcz przeciwnie: poczuł się w pewnym sensie tak, jakby spadł z niego wielki ciężar. Oni tego nie zrozumieją, pomyślał Syriusz, jak to było mieszkać przez tyle lat w domu Black'ów, którzy szczycili się czystością swojej krwi, i wysłuchiwać co chwila obraźliwych uwag na swój temat tylko dlatego, że nie czuł się lepszy od innych. Od kiedy uciekł z domu do Potterów, odżył na nowo i poczuł wielką ulgę, dzisiaj natomiast poczuł się całkowicie wolny.
- Stan jej zdrowia zaczął się pogarszać od czasu zniknięcia ukochanego syna...
- Od razu wyjaśnię, że tym ukochanym synem nie byłem ja.
Wśród obecnych to zdanie wywołało powszechny śmiech, który złagodził napiętą atmosferę. Dumbledore uśmiechnął się pod nosem.
- Racja, powinienem wyrażać się dokładniej. Chodziło oczywiście o Regulusa. Walburgia bardzo przeżyła jego stratę, później było tylko gorzej: kiedy umarł jej mąż, nie pozostało jej nic innego jak również pożegnać się ze światem.
- Śmiem twierdzić, że to była jedna z najlepszych decyzji w jej życiu.
Tym razem tylko James Potter się roześmiał. Na przyjaciela zawsze możesz liczyć, pomyślał radośnie Łapa.
- Nie mów tak, Syriuszu - powiedziała Alicja.
- Nic nie mogło wziąć się bez przyczyny, musiał być jakiś powód, że zachowywała się tak, a nie inaczej - dodała Ruda. - Wiem, że dla ciebie nie ma to większego znaczenia, ale bądź co bądź, była twoją matką. Kochała cię.
- Nie Lily, ona nigdy mnie nie kochała. Nie potrafiła kochać, umiała tylko wychwalać i wielbić, tylko wtedy, kiedy widziała w tym dla siebie korzyść.
W pomieszczeniu panowała przejmująca cisza, wydawało się, że jest namacalna, że można ją było złapać w ręce i wyrzucić przez okno jak zbędne robactwo.
- Nie wiecie, jak to było nosić nazwisko Black - mówił Syriusz. - Jaki to był ciężar, chociaż moja kochana matka zawsze powtarzała, że to zaszczyt. Uważała nas za rodzinę szlachecką, a nawet królewską, dzięki przeklętej czystości krwi. Był taki moment w moim życiu, tuż przed przyjazdem do Hogwartu, że wierzyłem w jej słowa, że jestem najlepszy. Ale potem poznałem Jamesa, poznałem Petera i Lunatyka... i okazało się, że kłamała, że nie trzeba mieć czystej krwi, żeby być wspaniałym czarodziejem i jeszcze lepszym człowiekiem. A kiedy założyłem na głowę Tiarę Przydziału, wiedziałem już, że chcę być inny, że nie chcę być tacy jak oni.
- Black, Syriusz!
Mały Łapa podszedł powoli do stołka stojącego pośrodku. Miał zdecydowaną minę i pewny krok. Już wtedy, jako jedenastolatek, był bardzo przystojnym i zadbanym chłopcem, który miał w oczach dużo radości. Tuż przed tym, jak usiadł na krześle, odwrócił się i uśmiechnął się do Jamesa Pottera, którego odnalazł w tłumie. Ten wyszczerzył do niego zęby w odpowiedzi i uniósł kciuk do góry.
Tak, musiało być dobrze. Łapa wiedział, czego chce. Teraz już był tego całkowicie pewny i nie bał się konsekwencji.
- Hmmm... Co my tu mamy... - usłyszał w głowie cichy głosik. - Szlachetna krew, tyle pokoleń... Nazwisko Black, samo w sobie budzące wielki respekt w naszym świecie... Slytherin pozwoli ci się rozwinąć, przyniesiesz dumę swojemu domowi... ale...
- Błagam, chcę być w Gryffindorze. Proszę...
- Taak... Jest coś, co każe mi się zastanowić nad przyłączeniem cię do Slytherinu... Masz dobre, czyste serce pełne odwagi i poświęcenia... Hogwart cię zapamięta, panie Black, to na pewno... Wierność, lojalność, honor... Nie, nie Slytherin będzie twoim domem. Zdecydowanie i niezaprzeczalnie: GRYFFINDOR!
- Wybacz, Syriuszu. Nie powinnam poruszać tego tematu.
- Nic się nie stało, Alicjo. Przeszłość to tylko zapisana kartka, którą przewraca się na drugą stronę. Nie ważne kim byliśmy, ale kim jesteśmy.
Przez wszystkich zgromadzonych przeleciał cień uśmiechu.
- Dumbledore, jak zginął Regulus Black? - zainteresował się Frank.
- To jedno z ciekawszych pytań - padła odpowiedź. - W stu procentach nikt tego nie wie, możemy się tylko domyślać. Uważam, że nie poradził sobie z wyznaczonym zadaniem, za co został skazany na śmierć... Voldemortowi nie są potrzebni tchórze nie radzący sobie z zabijaniem.
- Zabił go sam Czarny Pan? - spytał z przerażeniem Dung.
- Generalnie rzecz biorąc, nie sądzę. Chyba nie był na tyle ważny. Voldemort nie ma zbyt wiele czasu, na zajmowanie się takimi błahymi sprawami. Pewnie polecił to któremuś ze swoich wiernych śmierciożerców.
- Bellatrix się pewnie jeszcze troszkę pobawiła. - Alastor "Szalonooki" Moody sam zaśmiał się ze swojego dowcipu. Jego magiczne oko wirowało we wszystkie strony.
Dumbledore stanął przy oknie i wpatrzył się w rozgwieżdżone niebo. On gdzieś tam jest, pomyślał. Czeka na swój czas, by zniszczyć to, co dobre i piękne. Ale jeżeli na tym świecie znajdzie się chociaż jeden człowiek, który mu się sprzeciwi, Lord Voldemort nigdy nie będzie wygrany.
- To wielki czarodziej - powiedział Albus Dumbledore. - Straszny, ale wielki. Włada wielką magią, której nie sposób objąć rozumem, a jednak nie wie, że najpiękniejsza i najpotężniejsza magia mieści się w małych i prostych rzeczach, które każdy z nas ma na wyciągnięcie ręki.
- Miłość. Słyszeliśmy już tę historię - zdenerwował się Frank. - Spójrzmy prawdzie w oczy, Albusie: potrzebujemy czarodzieja, który go pokona. Tylko ty możesz to zrobić. Tylko tak można to zakończyć.
- Żaden z nas nie jest na to gotowy - odparł dyrektor Hogwartu. - Nie wiem, czy kiedykolwiek będzie. Pewnie przyjdzie taki czas, kiedy staniemy naprzeciwko siebie i wyciągniemy przeciwko sobie różdżki, ale nie dziś i nie jutro. Voldemort sam się zniszczy, wspomnicie jeszcze moje słowa. A wtedy miłość wygra.
- W takim razie, po co to wszystko?
- Żeby iść jakąś drogą, ktoś musi ją najpierw stworzyć, kochani. Nie wolno nam wątpić. Wątpliwości zrywają więzy i burzą mury. Nie śmierć jest w tym najgorsza.
Zgromadzeni pokiwali potakująco głowami.
- Czas też w tej wojnie odgrywa ważną rolę. A lepiej jest przegrać jako bohater walczący o dobro, niż mieć wyrzuty sumienia, że nie walczyło się wcale. Wiem, że ludzie ze strachu robią różne rzeczy... Ale tak na prawdę można robić, co nam się w życiu podoba, byleby tylko potem w lustrze spokojnie patrzeć na swoją twarz. Trzeba walczyć, kochani, bo tylko w walce dowiadujemy się kim jesteśmy, i kim są inni.
Wzrok Jamesa i Syriusza padł na księżyc w pełni, który właśnie wyłonił się zza atramentowych chmur. Oboje pomyśleli o Remusie Lupinie, który gdzieś tam, daleko stąd, właśnie istnieje w swojej drugiej postaci. Bardzo za nim tęsknili.
Jak można walczyć, kiedy ktoś został skreślony z planszy?
Było czterech, zostało trzech. Ten etap się zakończył. Szach-mat w tej grze o przyjaźń brzmiał niesłychanie głośno, a jego skutki odczuwane są do teraz.
Życie to jedna wielka gra w szachy.
Rozdzial swietny, ale mam pewna uwage. Moody nie ma tu jeszcze tego sztucznego oka. Podczas rozprawy mlodego Croucha, na ktorej byl obecny, mial dwoje oczu, obydwa byly prawdziwe. A jak wiadomo rozprawa ta miala miejsce po incydencie w Dolinie Godryka, gdzie Voldemort polegl poraz pierwszy.
OdpowiedzUsuńAleż spokojnie, to opowiadanie jest stworzone na podstawie tekstu. Jednak uwaga jest trafna.
UsuńPiękny rozdział <3 naprawde zakochałam się w tym opowiadaniu <3
OdpowiedzUsuńSuper!
OdpowiedzUsuń